Dawno, dawno temu
W zasadzie nie tak dawno bo historia ta miała miejsce zaledwie dwa miesiące temu, a zaczęło się od pokrzyżowanych przez awarię jachtu planów rejsu w kierunku południowej Szwecji. Niestety jak to w żeglarstwie nierzadko bywa plany planami, a rzeczywistość sobie co finalnie zamieniło się w kolejną ciekawą przygodę. Jako Zuch z krwi i kości, podjąłem się naprawy i sprowadzenia do domu niefortunnie uszkodzonego jachtu. Skompletowanie załogi zajęło mi raptem godzinę bo na Zuch Załogantów zawsze można liczyć. Logistyka trwała przez cały weekend gdyż podróż wcale nie była taka prosta jak na pierwszy rzut oka się wydawało.
Finalnie, w składzie: Monika, Bartek i ja, 23 sierpnia wyruszyliśmy do Szwecji.
Podróż
Wyzwaniem samym w sobie było już pakowanie. Oprócz ciepłych żeglarskich ubrań, w torbie trzeba było dodatkowo upchnąć nową pompę hydrauliczną, olej do tejże pompy i przynajmniej jakiś minimalny zestaw narzędzi. Obładowani torbami zjawiliśmy się na lotnisku i wystartowaliśmy z Gdańska do lotniska „Sztokholm” Skavska. Czemu w cudzysłowie? Ano dlatego, że to lotnisko w rzeczywistości znajduje się ponad 100km od Sztokholmu. W związku z tym po ponad godzinnym locie i odebraniu bagaży, truptając udaliśmy się na autobus, który zawiózł nas do tego prawdziwego Sztokholmu. Gonił nas czas więc nie było okazji do zwiedzania, a i pora była dość późna na większy rekonesans bo o 2000 większość muzeów jest już raczej zamknięta. Zabraliśmy się więc do poszukiwania peronu, z którego odjeżdżał nasz pociąg do Nynäshamn. Pierwszy pociąg co prawda nam uciekł ale mieliśmy priorytet w postaci posiłku regenerującego. Objuczeni torbami niczym wielbłądy w karawanie dotarliśmy w końcu na pociąg, który po godzinie dowiózł nas na miejsce. Pozostał nam więc jeszcze tylko 2km spacer z bagażami na miejsce noclegu. A tam czekała nas nagroda, którą był gorący prysznic i rozgrzewające napoje. Męska część załogi zdecydowała się na mieszankę whisky z colą zwaną dalej sokiem z gumijagód, natomiast żeńska część drużyny wolała jednak sfermentowany sok z winogron w wersji wytrawnej. Trunki oczywiście przywiezione z Polski bo w Szwecji nie są one ani łatwo dostępne, ani tanie. Sen nadszedł dla nas wszystkich dość szybko.
Nynäshamn
Kolejnym etapem podróży było dostanie się z kontynentalnej części kraju na samą Gotlandię. Prom do Visby mieliśmy dopiero o 2030 więc pozostawał nam cały dzień na zwiedzanie naszej obecnej lokalizacji. Ze smutkiem jednak muszę przyznać, że do zwiedzania nie było zbyt wiele. Za to okoliczności przyrody były cudowne. Pięknie świecące słońce umilało nam cały dzień. Monika, prywatnie fascynatka Skandynawii, podpowiadała nam co warto zjeść i dzięki temu spróbowaliśmy kilku szwedzkich specjałów. Większą część dnia postanowiliśmy jednak spędzić na cyplu po drugiej stronie zatoki gdyż dawał on przepiękny widok na port, marinę i całe miasto. Każdy ten czas spędził po swojemu. Ktoś pracował zdalnie na laptopie, ktoś niczym rusałka moczył nogi w bałtyckiej wodzie, a jeszcze inny ktoś rozłożył się na kamieniach ładując swoje zapasy witaminy D. Z tej sielanki wyrwaliśmy się dopiero wieczorem gdyż trzeba było udać się po bagaże. Równo o 2030 wystartowaliśmy na morze. Na razie co prawda promem ale już przynajmniej na wodzie. Po 3,5 godzinie rejsu i półgodzinnym spacerze byliśmy w naszym kolejnym noclegu. Tym razem już w Visby.
Visby
Poranek tym razem przywitał nas przelotnym deszczem, który co jakiś czas przypominał o sobie przez cały dzień. Plan na ten dzień był dość napięty, a w pierwszej kolejności należało znaleźć transport na południe wyspy oraz zakupić niezbędny prowiant na czas naprawy i rejsu. Kwestia transportu nie była łatwa gdyż przejazd autobusem z bagażami i prowiantem nie dość, że karkołomny, to jeszcze przystanek najbliższy naszemu miejscu docelowemu oddalony był o 12km. Żadne z nas nie miało ochoty na taki spacer uwzględniając, że nasza wielbłądzia karawana zostanie dodatkowo objuczona prowiantem. Z kolei koszt taksówki wychodził horrendalnie wysoki. Wyruszyliśmy więc na poszukiwanie innego transportu licząc na jakąś firmę przewozową. Finalnie najlepszym wyjściem okazało się wynajęcie samochodu w miejscowej marinie. Niemniej nasze poszukiwania pozwoliły nam zwiedzić choć trochę Visby, które nas zdecydowanie zachwyciło. Historyczne mury obronne wciąż rozciągające się wokół starego miasta, zabytkowe baszty i kościoły, brukowane ulice oraz samo miasto zlokalizowane na zboczu wzniesienia. Ta historię czuło się tam na każdym kroku. Wszyscy byliśmy zachwyceni. Bartek określił Visby mianem „Dubrovnik Bałtyku” i przyznam szczerze, że bardzo mi to określenie przypasowało dość dobrze oddając klimat tego niegdyś obronnego portu.
Vandburgs Hamn
Pakowanie i zakupy prowiantowe nie zajęły nam dużo czasu. Po 1,5h podróży dotarliśmy na miejsce, do portu Vandburg. A w zasadzie do porciku bo cały spokojnie można obejść w mniej niż pięć minut. Miejsce na pewno niesamowicie urokliwe ze względu na fakt, że jest dość daleko od cywilizacji. Na miejscu niestety nie uświadczysz wody pitnej (na szczęście wiedząc o tym zrobiliśmy wcześniej zapasy wody), a opłat za postój dokonuje się online jak w wielu innych szwedzkich marinach. Pobyt trzeba było zacząć jednak od dokładnej inspekcji jachtu korzystając jeszcze ze światła słonecznego. Po dwóch godzinach wiedzieliśmy już na czym stoimy więc wieczorem wspólnie ułożyliśmy plan na następny dzień.
Czwartek rano każde zabrało się do przydzielonych zadań. Zadaniem Moniki było odstawienie wynajętego samochodu co wcale nie było takim prostym zadaniem. Musiała bowiem wrócić autem do Visby, znaleźć autobus do Burgsvik, a następnie 12km przebiec do portu w Vandburg. Ktoś inny chętny? U nas nie było. Z kolei zadaniem Bartka i moim była naprawa steru, a konkretnie wymiana uszkodzonej pompy hydraulicznej na nową. Demontaż pompy okazał się dość trudnym zadaniem. Przewody hydrauliczne były tak zapieczone, że po ponad godzinnej walce z wykorzystaniem różnych narzędzi, Coli w formie odrdzewiacza, a na końcu nawet klucza typu „żabka”, mosiężna nakrętka zmieniła się w mosiężny pierścień. Na odkręcenie więc nie było już szans i pozostało nam jedynie ciąć. Szybki telefon do Moniki, żeby po drodze kupiła jeszcze brzeszczot do metalu bo tego narzędzia akurat nie mieliśmy na wyposażeniu. W międzyczasie Bartek stwierdził, że poszuka kogoś kto pożyczy nam jakąś piłę do metalu. Dość sceptycznie nastawiony do tego pomysłu życzyłem mu jednak powodzenia w poszukiwaniach na tym odludziu i wróciłem do pracy. Jakieś godziny później zmuszony byłem zbierać własną szczękę z kokpitu jachtu kiedy Bartek wrócił z uśmiechem na twarzy niosąc szlifierkę kątową. Dalej już wszystko poszło gładko i po kilkudziesięciu minutach koło sterowe zawisło na trzonie nowej pompy.
Podróż do domu
Tego samego dnia (po wcześniejszych testach jachtu) o 1700 wyruszyliśmy w kierunku Gdańska. Podział na wachty ze względu na specyfikę rejsu był dość wymagający – 2h snu, 2h na oku, 2h za sterem. Dzięki temu na zewnątrz zawsze były dwie osoby. Zaplanowana już wcześniej ruta przewidywała około 48h rejsu ze względu na słabnący wiatr. Po wyjściu z główek portu przywitała nas rześka 3B słabnąca coraz bardziej w miarę oddalania się w kierunku S. Około 10Mm od południowego cypla Gotlandii wiatr zdechł zupełnie, a morze wyglądało prawie jak lustro. Wyjście z tej strefy ciszy wymagało odpalenia silnika. 2h na „motogrocie” pozwoliły nam wpłynąć w strefę wiatrów, które początkowo były dość słabe, jednak w ciągu zaledwie 2h przeszły w 6B. Pracy przy żaglach tym samym nie brakowało, a deszcz, który postanowił nas odprowadzić do domu zwiększał ogólne zmęczenie załogi. Wybujani na bałtyckiej fali zbliżaliśmy się cały czas do zaplanowanego celu. Wiatr Wiejący z E zapewniał nam średnią prędkość ponad 5w na samym foku dzięki czemu już po 29h mijaliśmy cypel helski. Całe 152Mm zrobione jednym halsem porządnie ponad czasem… Po szybkim telefonie do armatora dokonałem małej korekty planu i zaraz za cyplem zmieniliśmy kurs na port Hel. W końcu załodze należy się odrobina przyjemności.
Następny dzień praktycznie cały spędziliśmy na odpoczywaniu i zwiedzaniu helskich zakamarków (a jest ich trochę). Wieczorem oczywiście obowiązkowa wizyta w Captain Morgan z szantami na żywo i szklaneczką czegoś przyjemnego w dłoni. Tutaj znowu Bartek wykazał się swoimi wyjątkowymi umiejętnościami. Tłum taki, że kolejka na kilkanaście osób przed wejściem. Miejsc brak i nie ma gdzie usiąść, a nasz załogant jak niby nic wchodzi do środka i po dwóch minutach woła nas do najlepszego stolika w środku… Jak? To już tylko On wie.
Niedzielny przelot jachtem do Górek Zachodnich okazał się niejako kontynuacją części gotlandzkiej. Całe 16Mm znowu lewym halsem jakbyśmy w ogóle nie zawijali do Helu. Tylko wiatr trochę słabszy i do domu już bliżej.
Podziękowania
One należą się mojej dwójce załogantów bez których ta operacja nie przebiegłaby tak sprawnie i skutecznie.
Monika – kopalnia wiedzy nie tylko o samej Szwecji ale o całej Skandynawii. Wiedzy, którą bardzo chętnie się dzieli. Oprócz tego jak potrzeba, to i całą wyspę przebiegnie z zachodu na wschód. 😊
Bartek – jak czegoś się nie da zrobić, to zleć to jemu. Po środku pustkowia znajdzie i przyniesie Ci szlifierkę, a w przepełnionej knajpie załatwi Ci stolik na 6 osób. Sternik z niego też nie w ciemię bity. 😉
Do zobaczenia na morzu. Ahoj!
P.S. Po informacje o planowanych rejsach zapraszam do odpowiedniej zakładki. 😉