Dobre złego początki?

Plan na ten weekend był bardzo przyjemny czyli pływanie po Zatoce Gdańskiej (do której mam wyjątkowy sentyment) i rejs na Hel. W skład załogi weszli Monika, Karolina, Marek i ja z czego dwójka doświadczonych żeglarzy, a pozostała dwójka dopiero nabierała morskich szlifów. Ostatnia osoba stawiła się na burcie w piątek o 1700. Po przeszkoleniu i sklarowaniu jachtu mogliśmy wypływać. Główki portu w Górkach Zachodnich minęliśmy chwilę po 1800. Po jakiś 20 minutach w górę poszły obydwa żagle, a silnik mógł w końcu zamilknąć pozostawiając nam jedynie dźwięk rozchlupotanej wody i śpiewającego wiatru. Kurs ustalony na 000 uwzględniający dodatkowy dryf. Wiatr z kierunku WNW, solidna 3B czyli pływanie w pełnym bajdewindzie. Pierwsza przy sterze stanęła Monika, która po krótkim instruktarzu od Kapitana płynnie przeszła od teorii do praktyki kierując jacht w zadanym kierunku. Tymczasem wiatr zaczął przybierać na sile i po 2h wiało już mocne 4B z porywami do 24w. Jacht coraz częściej, to odpadał, to ostrzył więc w tej sytuacji postanowiłem przejąć ster. Kolejna godzina upłynęła nam w sporym przechyle. 😊 Około 2100 minęliśmy na trawersie pławę HL-S. Najpierw wystartował silnik, a chwilę później w dół poszedł grot. Plan podejścia na genui aż do główek Helu wziął w łeb jakieś dwie minuty później. Najpierw cichy trzask, ledwo słyszalny w wiejącym wietrze, a zaraz za nim dźwięk metalowego ekranu radarowego obijającego się o luźny achtersztag. Szybki rzut oka wystarczył żeby ocenić, że jesteśmy w d… Znaczy dobrze, że jesteśmy na podejściu do portu. Roler genuy poszedł w ruch zwijając ostatni żagiel i łajba toczyła się już tylko na silniku. W marinie obyło się na szczęście bez dalszych problemów. Podejście rufą między y-bomy, cumy i hasło „tak stoimy”. Przegląd takielunku na szybko wykazał, że problemem jest sztag, który „stracił połączenie z masztem” ale po ciemku nic więcej nie udało się ustalić. Jedyne co mogliśmy i musieliśmy zrobić, to ustabilizować masz. Wykorzystaliśmy do tego fał grota mocując go do okuć kosza dziobowego i wybierając na kabestanie do granic wytrzymałości liny, tworząc coś na kształt miękkiego sztagu. Jedno było pewne, nasz rejs skończył się zanim się na dobre zaczął…

Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma

Poranek rozpoczęliśmy pożywnym śniadaniem i ustalaniem dalszych działań w związku z zaistniałą sytuacją. Po pierwsze trzeba było jakoś wrócić do domu, bo że do Jastarni już nie popłyniemy było pewne. Maszt co prawda ustabilizowany ale roler wraz z genuą trzymał tylko fał przedniego żagla. Poranna inspekcja wykazała pęknięcie stalówki sztagu zaraz pod okuciem. Przy takim zafalowaniu zerwanie fału genuy byłoby tylko kwestią czasu. Rzut oka na prognozę pogody dał nam odrobinę nadziei. Na niedzielę szykowało się eleganckie okienko pogodowe od 1200 z wiatrem w okolicach 2B i znikomym zafalowaniem. W takim razie czekał nas weekend w Helu. A, że robota nie zając… Zebraliśmy się i ruszyliśmy zwiedzać miasto.

Dla mnie to jest zawsze świetna okazja żeby obserwować zmiany zachodzące w tym mieście i dzielić się tą wiedzą z osobami, które są tu pierwszy raz. Pierwszym co mnie zaskoczyło jeszcze w trakcie wizyty bosmana zaraz po naszym zacumowaniu był fakt, że zostały uruchomione nowe sanitariaty w budynku potocznie zwanym tulipanem, cebulą, cytryną czy jak kto woli (dość charakterystyczny w każdym razie budynek helskiej mariny). Trzeba przyznać, że zmiana na bogato (i to nie tylko dlatego, że żeton na prysznic kosztuje 10PLN 😛 ). Przy okazji warto też dla niezaznajomionych zaznaczyć, że rzeczony helski bosman przyjeżdżający do Ciebie po 10 minutach od zacumowania na swoim niezniszczalnym rowerku jest również charakterystycznym elementem tejże mariny. 😀 Dzień był piękny więc spacer zaczęliśmy od Bulwaru Nadmorskiego, gdzie pierwszy raz mogłem zobaczyć na żywo helski posąg Neptuna. Ciekawostka – jest to kopia rzeźby z Fontanny Neptuna w Bolonii. Następnie obeszliśmy cały deptak wzdłuż plaży zahaczając oczywiście o Kopiec Kaszubów. Wizyta w Latarni Morskiej również uznana została przez nas za punkt obowiązkowy wizyty w tym mieście bo z niej rozciąga się najlepsza panorama okolic Helu. Kapitan co prawda postanowił poczekać w przyjemnym cieniu drzew przed wejściem ale reszta załogi udała się na górę podziwiać widoki. Odwiedziliśmy też Muzeum Rybołówstwa, które zapewnia ciekawą mieszankę doznań historyczno-artystycznych.

Serwis. Serwis. Serwis.

Ten rok ewidentnie mija mi pod znakiem wszelkiej jakości napraw i serwisów. Po powrocie ze zwiedzania trzeba było zająć się przygotowaniem jachtu do niedzielnego powrotu. Niestety nie było szans obyć się bez wchodzenia na maszt. Drogą eliminacji, naszym masztowym wspinaczem została Karolina (ja odpadłem ze względu na moją słuszną posturę, a Monika i Marek ze względu na niewystarczające doświadczenie). Jej zadanie było proste – wykorzystując milion krawatów zabezpieczyć górną część sztywnego sztagu przed wychyłami poprzez przywiązanie go do masztu. Zadanie reszty było równie proste – przy wykorzystaniu dwóch kabestanów i liny wciągnąć Karolinę na top masztu i nie pozwolić jej spaść. Wszyscy wywiązali się ze swoich zadań wzorowo. Na koniec pozostało jeszcze fałem foka sztormowego przywiązać genuę do naszego miękkiego sztagu na całej długości i byliśmy gotowi na drogę powrotną. Całość udało się sprawnie ogarnąć również dzięki panu Stanisławowi z sąsiadującego z nami jachtu Fernando, który poza dobrymi radami uratował nas pożyczając ławeczkę bosmańską bowiem na naszym jachcie takiej nie było na stanie. Summa summarum operacja zakończona pełnym sukcesem na miarę naszych możliwości.

Trytoni, rusałki, „kapitańskie” szantowanie i powrót

Z racji sprawnie zakończonej akcji zostało nam jeszcze całkiem sporo tego późnego popołudnia i praktycznie cały wieczór gdyż następnego dnia nie musieliśmy się zrywać skoro świt. Komu nie straszne były temperatury naszego Bałtyku postanowił skorzystać z kąpieli na plaży miejskiej. Po tej orzeźwiającej kąpieli i późniejszym prysznicu postanowiliśmy udać się do najlepszego lokalu w mieście na wieczorne piffko i szantowanie na żywo. Mowa oczywiście o Captain Morgan bo tam nas właśnie nogi poniosły, a że jak to śpiewał Jerzy Stuhr „śpiewać każdy może”, to pozwoliłem sobie uwolnić własne talenty wokalne ze śpiewnikiem w ręku wtórując panu Andrzejowi, który od lat jest szantymanem w Morganie.

Niedziela nie zaskoczyła nas już niczym specjalnym. Okienko pogodowe sprawdziło się prawie co do joty z prognozami, więc po rzuceniu cum ruszyliśmy na silniku prosto w kierunku Górek Zachodnich. Marek siedzący za sterem dzielnie trzymał kurs, a na pokładzie toczyły się ciekawe rozmowy co rusz o nowych i ciekawych tematach. Słońce ładnie świeciło, wiatru było niewiele, więc na około milę przed główkami portu postanowiłem dać silnik na luz i po raz kolejny skorzystałem jeszcze z kąpieli w wodach Zatoki (przyznam, że wolę kąpiele z jachtu niż z plaży). Innych chętnych zabrakło więc bez zbędnego przeciągania wgramoliłem się na jacht i ruszyliśmy dalej. Pół godziny później staliśmy zacumowani w marinie AZS.

Podziękowania i słowa uznania dla moich dzielnych załogantów:

Monika – pierwszy rejs pod żaglami po naszych morskich wodach (bałtyckich) zdany na piątkę z plusem. Entuzjazm i zaangażowanie wystrzeliły w kosmos. 😊

Karolina – imponujące zdolności w zakresie pracy z linami, wręcz profesjonalne. 😀 Wiedza żeglarska połączona ze stoickim spokojem. No i te zdolności wspinaczkowe…

Marek – wszystko załatwi, wszystko przyniesie, poda co potrzeba, pójdzie. Ustawiony w odpowiednim miejscu działa jak niezawodny trybik zegarka. 😉

Ahoj i do zobaczenia w następnym rejsie!

P.S. Po informacje o planowanych rejsach zapraszam do odpowiedniej zakładki. 😉

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments